Dni na plaży mijały nam na słodkim
lenistwie. Kiedy mieliśmy ochotę, kąpaliśmy się w oceanie albo leżeliśmy na
słońcu, a jak robiliśmy się głodni, to ruszaliśmy na wycieczkę do pobliskich
miasteczek w poszukiwaniu sklepów, pizzerii i chińskich knajp. Wieczorami
podziwialiśmy spektakularne zachody słońca i spędzaliśmy czas przy ogniskowym
kręgu. Za to ostatni dzień postanowiliśmy poświęcić na wizytę w Siam Parku.
Według Wikipedii jest
to największy park wodny w Europie, ale Agia Napa na Cyprze też często jest
opisywana w ten sposób, więc już sama nie wiem komu ufać. Warto dodać, że już
za rok albo dwa w Polsce, pod Mszczonowem otwarty zostanie jeden z największych
tego typu obiektów na kontynencie.
Swoją wycieczkę do
aquaparku zaczęliśmy od zakupu prowiantu na cały dzień w pobliskim
supermarkecie. Okazało się to nie do końca słuszną decyzją, bo przy wejściu
pracownice sprawdziły nam plecaki i powiedziały, że do środka można wnosić tylko
wodę i owoce. Wyrzucenie bagietek z serem nie wchodziło w grę, więc musieliśmy
wepchnąć je w siebie. Byliśmy strasznie wkurzeni, bo co to za różnica, czy w
środku będzie się jadło bułkę, czy banana? Poza tym przed wejściem
przyglądaliśmy się tablicy informacyjnej szukając cen biletów i żadne zakazy
związane z wnoszeniem jedzenia nie rzuciły nam się w oczy.
Teraz bylibyśmy już
mądrzejsi, bo w czasie trwania pobytu można wyjść z terenu parku, więc przerwa
na obiad nie stanowi problemu, tym bardziej, że dosłownie po drugiej stronie
ulicy znajduje się duże centrum handlowe.
Przejedzeni i
zdenerwowani wdzialiśmy stroje kąpielowe i udaliśmy się na pierwszą „atrakcję”.
Pełne żołądki podpowiedziały nam, że najlepiej zacząć od spokojnej Mai Thai
River. Gdyby ktoś w tamtym momencie powiedział nam, że możemy wyjść z parku i
zwrócą nam kasę, to bez wahania byśmy to zrobili. Kilometrowy spływ w żółwim
tempie w otoczeniu innych pontonów obijających się o brzegi rzeki, nigdy nawet
nie leżał obok atrakcji. W chłodnej wodzie męczyliśmy się jakieś 20 min, a to i
tak krócej niż inni, bo Krzysiek w pewnym momencie wysiadł i ciągnął mnie w
pontonie, żeby przyspieszyć koniec tej tragikomedii.
Pocieszała mnie jedna
myśl – że przecież gorzej już nie będzie. Trzęsąc się z zimna ruszyliśmy w
kierunku następnych atrakcji. Nie wchodziłam tam z aparatem, żeby go nie zgubić
podczas zjazdów, dlatego we wpisie nie ma zbyt wielu zdjęć. W zasadzie
wszystkie obiekty oprócz błękitnej laguny Siam Beach były zjeżdżalniami o różnym stopniu
intensywności.
Siam Beach |
Kiedy pierwszy raz zobaczyłam najstraszniejszą z nich – The Tower of Power, którą widać na tytułowym zdjęciu, pomyślałam, że chyba tylko wariaci tam wchodzą, bo niemal pionowy zjazd z wysokości 28 m wydawał się szalony, ale później zmieniłam zdanie. Przyczyniła się do tego inna zjeżdżalnia, również oznaczona na czerwono, z której zjeżdżało się w czteroosobowych pontonach. W naszym trafiła się dość tęga para i podczas zjazdu rzucało nami tak mocno, że prawie wypadłam. Darłam się przez cały czas najgłośniej ze wszystkich.
Doszłam do wniosku, że
Wieża Mocy nie może być bardziej niebezpieczna niż to, z czego właśnie wyszłam
i postanowiłam przemóc swój lęk wysokości. Okazało się, że zjeżdżalnia jest
straszna tylko z góry, bo podczas zjazdu woda rozbryzguje się tak mocno, że nic
nie widać i nie czuje się wrażenia spadania.
Pobyt w parku
zakończyliśmy z uśmiechami na ustach i apetytem na więcej. Z pewnością warto
było dać mu drugą, a nawet trzecią szansę.
Następnego
dnia rano ruszyliśmy w drogę powrotną. Najpierw kilkugodzinną autobusami na
lotnisko, później 5 godzin samolotem, godzinka pociągiem z Modlina do Warszawy
i na koniec autobus na nasze zadupie. Tym sposobem o 22:00 byliśmy już u
siebie. Nie zdziwię was pewnie mówiąc, że zupełnie nie chciało mi się wracać i
z rozkoszą wymieniłabym Warszawę na rajską plażę. Wszystko w swoim czasie.
KONIEC
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz