Miejsce, w którym się zatrzymaliśmy nie
przypominało schronisk PTTK do jakich przywykłam. Nie było piętrowych łóżek,
ani wspólnej łazienki na korytarzu. Była za to bardzo klimatyczna, pięknie
wyłożona drewnem wspólna przestrzeń, w której można było zjeść i się napić.
Na ścianach restauracji
wisiało mnóstwo drewnianych rzeźb, które idealnie pasowały do ław i stołów z
bali. Do tego kilka wiszących pod sufitem kwiatów, kominek, który dał nam
przyjemne ciepło, kiedy wróciliśmy z nocnej wyprawy do sklepu i świece, zapalone podczas kolacji,
na którą składały się pierogi ruskie. Zupełnie nie tak pamiętałam moje
wcześniejsze wyjazdy w góry.
Nie muszę chyba mówić,
że bardzo miło było móc wejść do dwuosobowego pokoju z łazienką nie musząc
przejmować się tym, że kogoś obudzimy albo że ktoś chrapaniem obudzi nas.
Wystrój sypialni był raczej prosty, ale jak wiadomo, w górach za szczyt luksusu można uznać nawet ciepłą wodę pod prysznicem i prąd w gniazdkach.
Rano przywitał nas zza
okna obraz zamglonego lasu. Miał w sobie coś tajemniczego i niepokojącego. Ten
widok nie był dla mnie motywacją, żeby zebrać się jak najszybciej, bo wolałam
żeby mgła opadła i pojawiły się promienie słońca, dlatego Krzysiek czekał na
mnie chwilę na dole. Potem jeszcze sesja na uroczym tarasie schroniska i
mogliśmy ruszać dalej.
Schronisko PTTK w Komańczy |
Zanim zatrzymał się dla
nas kierowca, który podwiózł nas poprzedniego wieczora do Komańczy, nie
wiedzieliśmy absolutnie nic o tym miasteczku. Mnie kojarzyło się jedynie z
plemieniem Indian o nazwie Komancze, z którymi oczywiście nie miało prawa mieć
związku.
Mural reklamowy Karpat Zachodnich |
i po drugiej stronie ulicy też |
Sklep nr 1! |
Zasób naszych
informacji został powiększony o to, że niedaleko schroniska znajduje się
klasztor sióstr Nazaretanek i że jest to miejscowość, gdzie funkcjonują świątynie
czterech religii – prawosławnej, grekokatolickiej, rzymskokatolickiej i
światków Jehowy. Budynki trzech pierwszych kościołów mieliśmy okazję widzieć
podczas porannego spaceru, natomiast wyznawców ostatniej, spotkaliśmy wychodząc
z pobliskiego sklepu. Zwiedzanie zaczęliśmy jednak od drewnianego, zielonego klasztoru.
Nie tylko my chcieliśmy zobaczyć klasztor |
Kościół rzymskokatolicki Św. Józefa |
Cerkiew grekokatolicka Opieki Matki Boskiej |
Cerkiew prawosławna - dla odmiany - również Opieki Matki Boskiej |
Po krótkim zwiedzaniu
stanęliśmy na wylotówce w stronę Wetliny. Nie musieliśmy długo czekać, by
zatrzymało się auto z trzema wesołymi facetami. Na początku nie wierzyłam, że
aż tak szybko nam poszło i z lekką rezerwą podeszłam do samochodu. Panowie
zaparkowali w zatoczce na przystanku i wyszli z samochodu, po czym zaczęli
przerzucać swoje rzeczy ze środka pojazdu do bagażnika. Kiedy niepewnie zapytaliśmy,
czy się zmieścimy, zażartowali, że dwóch z nich poczeka na autobus, a my
pojedziemy dalej na ich miejscach. Przez sekundę nawet w to uwierzyłam. Samochód
był jednak tak pojemny, że w bagażniku zmieściły się także nasze plecaki i cała
piątka mogła komfortowo rozsiąść się na siedzeniach.
Panowie byli z jednej
firmy i chyba mieli jakieś sprawy do załatwienia w okolicy, co połączyli z
imprezą integracyjną, a z tego co mówili wynikało, że nieźle poprzedniej nocy
imprezowali i (poza kierowcą) byli jeszcze lekko wstawieni. Humory im
dopisywały, dzięki czemu przejażdżka minęła nam w bardzo wesołej atmosferze. Podwieźli
nas do Wetliny, gdzie udali się do pobliskiej restauracji, żeby zregenerować
siły.
Nasze kroki
skierowaliśmy najpierw do stoiska z lodami tajskimi i goframi, bo miałam
straszną ochotę na bąbelkowe gofry, których po raz pierwszy miałam okazję
spróbować we Lwowie. Później zakwaterowaliśmy się w schronisku młodzieżowym,
w którym znowu poczułam się jak za czasów studenckich rajdów PTTK.
Bardzo ciekawie to zostało opisane.
OdpowiedzUsuń