Aura o poranku nie różniła się znacznie od poprzedniego dnia. Było może trochę bardziej pochmurnie, ale mieliśmy nadzieję, że pogoda będzie z godziny na godzinę coraz lepsza. Niestety stało się wręcz odwrotnie – z każdym przebytym kilometrem niebo stawało się jeszcze bardziej nieprzeniknione i smutne. Deszcz był już tylko kwestią czasu.
⇽Poprzedni wpis
⇽Poprzedni wpis
Temperatura
spadała, a wiatr stawał się coraz bardziej zuchwały. Kiedy zaczęło mżyć, prawie
porwał jeden z naszych pokrowców na plecak. Staraliśmy się możliwie szybko
dotrzeć do Chatki Puchatka, by schronić się chociaż na chwilę, ale musieliśmy
też uważać i ostrożnie stawiać kroki na śliskiej ścieżce. Deszcz nie był jakoś
specjalnie mocny, jednak w połączeniu z wiatrem, stawał się coraz bardziej
wkurzający. Od wody chroniły nas tylko kurtki przeciwdeszczowe, więc spodnie
mieliśmy już całkowicie mokre.
Kiedy
na reszcie dotarliśmy do schroniska, byliśmy straszliwie głodni, ale widok jaki
zastaliśmy przy wejściu nie zwiastował nam możliwości zjedzenia czegokolwiek. Nie
byliśmy nawet pewni, czy uda nam się dostać do środka, bo pod zadaszonym
przedsionkiem ludzie stłoczyli się jak sardynki.
Nie
daliśmy jednak za wygraną i ruszyliśmy do wnętrza w żółwim tempie. Kiedy udało
nam się zdjąć plecaki, a Krzysiek mógł przebrać mokre rzeczy, było już dużo
lepiej. Zaświtała nawet nadzieja, że zwolni się jakieś miejsce przy stojących
obok ławach i będziemy mogli coś zjeść. Na całe szczęście cierpliwość popłaciła
i już za chwilę pochłanialiśmy chleb z oscypkiem i dżemem brzoskwiniowym. Nie
wiem, czy w jakiejkolwiek innej sytuacji smakowałoby mi to równie dobrze.
Wiatr
z niesłabnącą zawziętością smagał szyby okien kroplami deszczu i jeśli miałoby
to sens, to na pewno nie wychodzilibyśmy jeszcze na zewnątrz, ale nic nie
zapowiadało poprawy pogody. Bardziej prawdopodobne było to, że rozpada się jeszcze
bardziej, więc nie chcąc zajmować miejsca innym osobom w potrzebie, ruszyliśmy
w drogę powrotną. Schodzenie w dół po błocie nie należało do łatwych, ale jakoś
udało nam się zejść nie zaliczając bliskiego kontaktu z podłożem.
Po
drodze widzieliśmy fotografa i parę młodą, która wspinała się w górę dzierżąc
dzielnie w rękach swoje ofoliowane stroje ślubne. Jak już sesja opłacona, to
żal nie skorzystać. Jestem bardzo ciekawa, jak wyglądał efekt finalny, przy tak
niekorzystnych okolicznościach.
Wyszliśmy
na parking i rozglądaliśmy się za busikiem z napisem Wetlina, ale jak tylko jakiś
dojrzeliśmy, już biegła do niego chmara ludzi i zapełniał się w mgnieniu
oka, dlatego wystawiliśmy kciuki i za raz zatrzymała się para Ślązaków, która
pomogła nam dostać się do celu. Braliśmy przez pewien czas pod uwagę opcję,
żeby zacząć wracać jeszcze tego dnia w stronę Rzeszowa, ale zważywszy na
warunki atmosferyczne, pomysł ten przegrał z ciepłym prysznicem i możliwością
spędzenia spokojnego wieczoru w tym samym schronisku młodzieżowym, co
poprzedniej nocy.
Musieliśmy
chwilę poczekać, aż wrócą ze szlaku ludzie, u których zostawiliśmy rzeczy, więc
w tym czasie poszliśmy zjeść obiad po przeciwnej stronie ulicy. Wewnątrz było
strasznie tłoczno, więc czas oczekiwania na posiłek urozmaicaliśmy sobie grą w
szachy. Powiesiliśmy też mokre ciuchy nad kominkiem. Z trudem zmieściłam
burakowe placki podane z frytkami, bo chwilę wcześniej nie zdołałam się powstrzymać
od zjedzenia bąbelkowych gofrów.
Po
powrocie do schroniska myśleliśmy tylko o tym, żeby się zagrzać i odpocząć,
dlatego szybko wzięliśmy nie do końca ciepły prysznic, bo gorąca woda zdążyła się już skończyć, a potem wskoczyliśmy w nasze złączone ze sobą śpiwory i poszliśmy spać.
CDN.
CDN.
Kolejny wpis będzie już ostatnim o tej podróży ;) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz