Ostatni
poranek w Bieszczadach powitał nas lekką mgłą, ale na pierwszy rzut oka widać
było, że dzień będzie ładny. Spakowaliśmy się i zwróciliśmy się w kierunku
przystanku autobusowego po drodze zahaczając jeszcze o sklep. Po niecałych
dziesięciu minutach łapania stopa, zatrzymali się dla nas dwaj panowie w terenowym
samochodzie.
Prawie
nie wierzyłam w naszego farta, kiedy okazało się, że jadą oni aż na Mazury i
mogą nas bez problemu podrzucić do samego Rzeszowa. Musieliśmy tam być dopiero
na 15:00, bo wtedy odjeżdżał nasz autobus do Warszawy, więc szczerze
powiedzieliśmy, że nie mamy nic przeciwko temu, że nasi dobroczyńcy będą się
jeszcze zatrzymywać w kilku ciekawych miejscach.
Pierwszym
z nich była murowana cerkiew grekokatolicka w Łopience gdzie znaleźliśmy Bieszczadzkiego Chrystusa. Później
zatrzymaliśmy się pod pomnikiem Generała Świerczewskiego w Jabłonkach wzniesionym w czasach PRL, który pokryty był
czerwonymi napisami pokazującymi, co o zdrajcy narodu myślą niektórzy rodacy.
Panowie,
którzy nas podwieźli byli leśnikami, więc nie sposób było nie zapytać ich o to,
o co pytają ich teraz wszyscy, a mianowicie, co myślą na temat Puszczy
Białowieskiej. Oznajmili oni, że tam nie byli, aby ocenić szkody, ale jeśli
faktycznie kornik zaatakował drzewa, to nie ma innego lepszego sposobu by z nim
walczyć niż wycinka. Stwierdzili, że jeśli faktycznie doszło do zaniedbań w
poprzednich latach, to skutki które oglądamy dzisiaj nie muszą być wynikiem
niczyjej chciwości.
Przyznaję,
że moja wiedza na temat drzew jest na tyle znikoma, że do tamtej pory byłam po
stronie ekologów, ale po wysłuchaniu doświadczonych, inteligentnych znawców
tematu przestałam się przy poprzednim zdaniu upierać.
Podczas
tej miłej przejażdżki poruszaliśmy również mnóstwo innych tematów – od gór i
mazurskich jezior, którymi pasjonowali się nasi towarzysze, przez ich pracę i
nasze podróże, kończąc na historiach, o czasach wojny, które znali z opowiadań
rodziców.
Serdecznie
podziękowaliśmy im za pomoc i rozstaliśmy się na pierwszym przystanku
autobusowym w Rzeszowie, jaki zobaczyliśmy. Stamtąd szybko przedostaliśmy się
do centrum i ruszyliśmy na poszukiwanie czegoś do jedzenia. W pobliżu zamku
Lubomirskich, który pełni obecnie rolę sądu, znaleźliśmy pizzerię, która
dopiero co zaczynała pracę.
Pierwszą
pizzę pochłonęliśmy w trzy sekundy i była tak pyszna, że zamówiliśmy kolejną.
Najedzeni i szczęśliwi ruszyliśmy na zwiedzanie rzeszowskiego rynku. Klucząc po
mieście zupełnym przypadkiem znaleźliśmy stary, zabytkowy cmentarz, któremu
uroku dodawały złote, jesienne liście ścielące chodniki. Spacerowaliśmy po nim
dobre pół godziny przyglądając się nagrobkom z 1831 roku.
Z
tablicy przy wejściu dowiedzieliśmy się, że miejsce zostało założone w 1792
roku. Na całym terenie cmentarza spoczywa około 40 000 osób, jednak widać
było sporo pustego miejsca, co świadczyło o tym, że zachowała się tylko część
nagrobków i grobowców – konkretnie 622.
Zrobiło
się już dość późno, więc szybkim krokiem ruszyliśmy w stronę przystanku. Chciałoby
się powiedzieć, że podróż minęła szybko i komfortowo, ale tak naprawdę, to
myślałam, że jedna czteroliterowa część ciała mi odpadnie i chociaż większość
trasy przespałam, to z autobusu wyszłam bardzo zmęczona. Spod Pałacu
Kultury mieliśmy jeszcze zaledwie godzinkę do domu.
Wyjazd
był wspaniały i bardzo udany nawet pomimo deszczu poprzedniego dnia. Poczuliśmy,
że Bieszczady to jedno z tych miejsc, gdzie moglibyśmy kiedyś zamieszkać i
zupełnie nie chciało nam się wracać do stolicy. Ostatnio dochodzę do wniosku,
że właściwie wszędzie mieszkałoby nam się lepiej niż w Warszawie.
KONIEC
KONIEC
Wpisy o Bieszczadach kończę rzeszowskim pomnikiem Mickiewicza o dziwnej małpiej twarzy ;) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz