Usiedliśmy
na wielkich kamieniach nad brzegiem i urządziliśmy sobie ucztę. W menu pojawił
się długo dojrzewający ser, bagietki, wino i ciastka. Temu wszystkiemu smaku
dodawało wolno zachodzące za naszymi plecami słońce.
Gdy
zrobiło się ciemno, zaczęliśmy rozkładać namiot, co zajęło nam dłuższą niż
zazwyczaj chwilę. Pewien pan przyszedł do nas proponując nam pożyczenie
latarki, ale grzecznie za nią podziękowaliśmy. Przyzwyczailiśmy oczy do
ciemności i nie potrzebowaliśmy dodatkowych źródeł światła.
Niepokoił
nas porywisty wiatr wiejący od strony lądu, więc szukaliśmy odpowiedniego
ułożenia dla naszego schronienia. Zabezpieczyliśmy kamieniami rogi tropiku
uznając, że to jest wszystko co możemy zrobić nie mając śledzi i położyliśmy
się dość wcześnie planując równie wczesną pobudkę.
W
nocy wyraźnie słyszeliśmy odgłosy fal rozbijających się o brzeg. Ich donośny
hałas momentami sprawiał wrażenie, że namiot zostanie za chwilę podmyty wodą. Z
kolei wiatr trzepotał zewnętrzną warstwą tak mocno, że w pewnej chwili dla
własnego spokoju wyjrzałam na zewnątrz, żeby sprawdzić, czy nadal wszystkie rogi
są przyczepione. Na szczęście tej nocy nasz biwak nie dał się pokonać sile
żywiołów.
Obudziłam
się pierwsza, co nie zdarza się często. Na nogi postawiła mnie przemożna chęć
obejrzenia wschodu słońca, ale kiedy wygramoliłam się z namiotu, niebo było już
całkiem jasne, a powietrze jeszcze dość chłodne. Poszłam się przejść w stronę
czarnych plaż napawając się widokiem palm i subtelnym szumem wody.
Było
już grubo po dziewiątej, kiedy zebraliśmy manatki, zjedliśmy śniadanie i
byliśmy gotowi do dalszej drogi. Na szczęście żaden przedstawiciel władzy nie
musiał nas wyganiać. Poszliśmy na wylotówkę bez sprecyzowanych planów. W
zależności od tego, gdzie jechałby następny kierowca, brałam pod uwagę co
najmniej trzy opcje: piramidy w Guimar, Candelarię lub Santa Cruz.
Los
zesłał nam kolejną kobietę, która przeprowadziła się na wyspy z Ameryki
Południowej. Wenezuelka mieszkała już 10 lat w San Cristóbal de La Laguna i
właśnie tam nas zabrała. Miasteczko znajdujące się blisko stolicy wyspy, ale w
górach, zrobiło na nas bardzo duże wrażenie. Przez swój kolonialny charakter
kojarzyło mi się z Peru, a uroku dodawały mu rozwieszone wszędzie świąteczne
ozdoby.
Zupełnym
przypadkiem, oglądając niezwykłą wystawę rzeźb w pewnym ogrodzie, natknęliśmy
się na bardzo sympatycznego człowieka mówiącego płynnie po angielsku. Krzysiek
zaczął z nim rozmowę i szybko okazało się, że nie tylko jest autorem dzieł,
które oglądałam, ale też pochodzi z Polski i przypomnienie ojczystego języka
będzie dla niego przyjemnością.
W tym budynku spotkaliśmy naszego przewodnika |
Ta konstrukcja powstała chyba tylko po to, żeby schować brzydotę elektryczności |
Zrobiło
się późno i nie chciało nam się tego dnia już nigdzie jechać, więc pożegnaliśmy
się z naszym przewodnikiem i zakwaterowaliśmy się w poleconym przez niego
hostelu, za który zapłaciliśmy 15€ od osoby, czyli normalną cenę. Wybraliśmy się na zakupy, a po
kolacji poszliśmy ponownie na spacer po mieście. Tym razem mogliśmy podziwiać
świąteczne oświetlenie w całej okazałości.
Mieliśmy
szczęście trafić na bar, który w środy oferował każde tapas po 1€. Tym miłym
akcentem zakończyliśmy naszą przechadzkę i wróciliśmy do hostelu, gdzie po
umiarkowanie ciepłym prysznicu i obejrzeniu hiszpańskiej bajki w telewizji,
zasnęliśmy na bardzo wygodnym łóżku.
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz