sobota, 24 marca 2018

"Na waleta bez bileta"


      Konrad Malinowski to kolejny bloger, który postanowił przelać swoje przygody na papier. Jego strony nie znałam, ale czytałam posty na facebook-u i wiedziałam czego mogę się mniej więcej spodziewać. Zdawałam sobie sprawę, że muszę się przygotować na suche żarty i że tak to ujmę "specyficzny" język. W jednej kwestii zostałam jednak zaskoczona.


⇽Poprzedni wpis

Książka okazała się bowiem po prostu nudna. Autor wydał ją sam, bo wygląda na to, że żadne wydawnictwo nie było nią zainteresowane. Ostry język bogaty w niecenzuralne epitety jest czymś co jeszcze mogłabym zdzierżyć, gdyby wzbudzał we mnie jakiekolwiek emocje inne niż niesmak - na przykład śmieszył, czy szokował, albo chociaż ciekawił. Jednak o ile jeszcze na początku ma się wrażenie, że opowieść się rozkręca, to niestety później nadzieja stopniowo umiera.

W sumie po przeczytaniu opisu z okładki, gdzie autor chwali się:
ü „ścigałem ciężarówkę za Uralem,
ü obozowałem nad Bajkałem,
ü tłukłem się na pace przez mongolskie stepy,
ü woziłem się chińskimi radiowozami,
ü poznałem wizualnie dyskusyjną żonę,
ü piwkowałem z gliniarzem na służbie,
ü jadłem smażone pająki,
ü wylądowałem w kopalni złota,
…a na koniec mogłem skończyć, jak bohaterowie komedii Kac Vegas w Bangkoku.”
nie ma co liczyć na jakieś sensacje.

Przygody autostopowicza zmierzającego do Kambodży to w zasadzie tylko picie z miejscowymi. Sporo miejsca jest też przeznaczone płci przeciwnej. Nawet raz się bohaterowi poszczęściło i zaliczył. Ciekawe przygody jakie można przytoczyć? Nic nie przychodzi mi do głowy, oprócz spania na komisariatach. Przyznam, że doceniam kreatywność, ale z drugiej strony całokształt kombinowania z noclegami mi się nie podobał.

W pewnym momencie Malinowski wraz z kolegą poznanym w trasie, postanowili pukać do wszystkich napotkanych drzwi i pytać, czy Chińczycy ich przygarną, co przypominało żebranie, a oni dostawali od ludzi drobne i jedzenie. Na koniec ktoś zawiózł ich do hotelu, za który chciał im zapłacić. Cebulactwo powinno mieć jakieś granice i według mnie w tym przypadku zostały one znacznie przekroczone. Rozumiem spanie w namiocie, czy bez, gdzie popadnie - sama tak robiłam - ale moim zdaniem takie postępowanie jest w porządku, bo nie zaburza niczyjego spokoju.

Rozumiem też, że podczas niskobudżetowej wyprawy, można nie chcieć wydać 120 USD na zwiedzanie Terakotowej Armii, bo da się przeżyć za tę sumę wiele dni, ale autor wykazał się szczytem ignorancji pisząc: „…szczerze zwisało mi to obok… wiecie czego, czy pochodzą z dynastii Pjang, Srang, czy jakiejś innej.”

Muszę powiedzieć, że nie jest to całkowity gniot, bo ma swoje momenty. Na pewno wartościowe były opisy spotkań z panią Marią Iwanową i Soen’em Chandy’m, ale są to tylko dwa, czy trzy rozdziały, które tworzą kontrast dla reszty tekstu, bo nie ma w nich przekleństw i są napisane normalnie.

Może komuś spodoba się styl przepełniony porównaniami typu "podniecony jak pedofil w przedszkolu", „wpadł jak Rysiek Riedel w kompot”, albo „stałem jak widły w gnoju”, ale według mnie nie spełniają one swojej roli. Zamiast ubarwiać opowieści, są tam wciśnięte jakby na siłę, a autor próbuje nimi przyciągnąć uwagę i zamaskować, to, że nie ma nic ciekawego do powiedzenia.

Muszę pochwalić bardzo dobre wykonanie zdjęć, ale już to, że na większości zobaczymy śliczne facjaty kobiet spotkanych w drodze, nie wzbudza mojego zainteresowania. Może bardziej się to spodoba facetom? Jeśli ktoś z was jest zainteresowany tą pozycją, to chętnie odsprzedam swój egzemplarz!

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że do mojego stylu pisania też można się przyczepić i nie musi się wszystkim podobać. Sama też nie uważam, że jest dość dobry, by na przykład wydawać książkę, więc nawet takich planów nie mam. Ta recenzja to po prostu moje osobiste zdanie. Jeśli ktoś tutaj trafi i zgodzi się z moimi argumentami, to może nie popełni tego błędu co ja i nie będzie żałował, że kupił tę książkę.


Moja ocena: 3/10



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz