czwartek, 15 lutego 2018

Teneryfa 6: Największy park wodny w Europie


       Dni na plaży mijały nam na słodkim lenistwie. Kiedy mieliśmy ochotę, kąpaliśmy się w oceanie albo leżeliśmy na słońcu, a jak robiliśmy się głodni, to ruszaliśmy na wycieczkę do pobliskich miasteczek w poszukiwaniu sklepów, pizzerii i chińskich knajp. Wieczorami podziwialiśmy spektakularne zachody słońca i spędzaliśmy czas przy ogniskowym kręgu. Za to ostatni dzień postanowiliśmy poświęcić na wizytę w Siam Parku.






Według Wikipedii jest to największy park wodny w Europie, ale Agia Napa na Cyprze też często jest opisywana w ten sposób, więc już sama nie wiem komu ufać. Warto dodać, że już za rok albo dwa w Polsce, pod Mszczonowem otwarty zostanie jeden z największych tego typu obiektów na kontynencie.




Swoją wycieczkę do aquaparku zaczęliśmy od zakupu prowiantu na cały dzień w pobliskim supermarkecie. Okazało się to nie do końca słuszną decyzją, bo przy wejściu pracownice sprawdziły nam plecaki i powiedziały, że do środka można wnosić tylko wodę i owoce. Wyrzucenie bagietek z serem nie wchodziło w grę, więc musieliśmy wepchnąć je w siebie. Byliśmy strasznie wkurzeni, bo co to za różnica, czy w środku będzie się jadło bułkę, czy banana? Poza tym przed wejściem przyglądaliśmy się tablicy informacyjnej szukając cen biletów i żadne zakazy związane z wnoszeniem jedzenia nie rzuciły nam się w oczy.

Teraz bylibyśmy już mądrzejsi, bo w czasie trwania pobytu można wyjść z terenu parku, więc przerwa na obiad nie stanowi problemu, tym bardziej, że dosłownie po drugiej stronie ulicy znajduje się duże centrum handlowe.

Przejedzeni i zdenerwowani wdzialiśmy stroje kąpielowe i udaliśmy się na pierwszą „atrakcję”. Pełne żołądki podpowiedziały nam, że najlepiej zacząć od spokojnej Mai Thai River. Gdyby ktoś w tamtym momencie powiedział nam, że możemy wyjść z parku i zwrócą nam kasę, to bez wahania byśmy to zrobili. Kilometrowy spływ w żółwim tempie w otoczeniu innych pontonów obijających się o brzegi rzeki, nigdy nawet nie leżał obok atrakcji. W chłodnej wodzie męczyliśmy się jakieś 20 min, a to i tak krócej niż inni, bo Krzysiek w pewnym momencie wysiadł i ciągnął mnie w pontonie, żeby przyspieszyć koniec tej tragikomedii.


Pocieszała mnie jedna myśl – że przecież gorzej już nie będzie. Trzęsąc się z zimna ruszyliśmy w kierunku następnych atrakcji. Nie wchodziłam tam z aparatem, żeby go nie zgubić podczas zjazdów, dlatego we wpisie nie ma zbyt wielu zdjęć. W zasadzie wszystkie obiekty oprócz błękitnej laguny Siam Beach były zjeżdżalniami o różnym stopniu intensywności.

Siam Beach

Kiedy pierwszy raz zobaczyłam najstraszniejszą z nich – The Tower of Power, którą widać na tytułowym zdjęciu, pomyślałam, że chyba tylko wariaci tam wchodzą, bo niemal pionowy zjazd z wysokości 28 m wydawał się szalony, ale później zmieniłam zdanie. Przyczyniła się do tego inna zjeżdżalnia, również oznaczona na czerwono, z której zjeżdżało się w czteroosobowych pontonach. W naszym trafiła się dość tęga para i podczas zjazdu rzucało nami tak mocno, że prawie wypadłam. Darłam się przez cały czas najgłośniej ze wszystkich.

Doszłam do wniosku, że Wieża Mocy nie może być bardziej niebezpieczna niż to, z czego właśnie wyszłam i postanowiłam przemóc swój lęk wysokości. Okazało się, że zjeżdżalnia jest straszna tylko z góry, bo podczas zjazdu woda rozbryzguje się tak mocno, że nic nie widać i nie czuje się wrażenia spadania.

Pobyt w parku zakończyliśmy z uśmiechami na ustach i apetytem na więcej. Z pewnością warto było dać mu drugą, a nawet trzecią szansę.

Następnego dnia rano ruszyliśmy w drogę powrotną. Najpierw kilkugodzinną autobusami na lotnisko, później 5 godzin samolotem, godzinka pociągiem z Modlina do Warszawy i na koniec autobus na nasze zadupie. Tym sposobem o 22:00 byliśmy już u siebie. Nie zdziwię was pewnie mówiąc, że zupełnie nie chciało mi się wracać i z rozkoszą wymieniłabym Warszawę na rajską plażę. Wszystko w swoim czasie.

KONIEC





Kończę wpisy o Teneryfie zdjęciem naszego grudniowego bałwanka ;)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz