niedziela, 11 lutego 2018

Teneryfa: 5. Życie na hippisowskiej plaży


      W mroku widzieliśmy wiele namiotów i sylwetki osób siedzących wokół ogniska. Postanowiliśmy, że najpierw rozłożymy swój mały domek, by spokojnie dołączyć do wesołego towarzystwa. Zauważyliśmy, że w pobliżu kilku biwaków znajdzie się miejsce także na nasz.



Jakby na potwierdzenie naszej decyzji, usłyszeliśmy powitanie po polsku i zapewnienie, że spokojnie możemy się tutaj rozbić. Jakieś 10 m dzieliło nas od wody i nie byliśmy do końca przekonani, czy to dostateczna odległość, by nie zostać zalanym przez nocny przypływ. Postanowiliśmy jednak zaufać zapewnieniom mieszkańców plaży, zostawiliśmy rzeczy w namiocie i dołączyliśmy do kręgu wokół ogniska.



Przywitaliśmy się z kilkoma osobami siedzącymi najbliżej i zajęliśmy miejsca w drugim rzędzie. Obserwowałam to wesołe, międzynarodowe towarzystwo słuchając dźwięków gitary i śpiewów. Prawie wszyscy mieli na sobie charakterystyczne, szerokie ubrania z grubo tkanych materiałów w stylu hippy, a wiele osób nosiło dredy. Na około 20 osób w kręgu, było tam tylko 5 dziewczyn. Niemal wszyscy wyglądali na osoby przed trzydziestką, oprócz pewnego nawiedzonego pana, który kazał nazywać siebie Rainbow.

Był Brytyjczykiem i po 15 latach prowadzenia autobusów, postanowił przybyć na Teneryfę, by zmienić swoje życie. Osobiście sam pomysł pochwalam, nie widzę w nim nic złego i na pewno nie miałabym do tego mężczyzny żadnych obiekcji, gdyby nie to, że był jedyną osobą w całym towarzystwie, która dała nam odczuć, że nie jesteśmy tam mile widziani.



Ja go unikałam, ale każda próba nawiązania kontaktu jaką inicjował Krzysiek, kończyła się wygłaszaniem niezrozumiałych twierdzeń oderwanych od rzeczywistości. Mówił to z nieskrywaną wyższością, niczym guru przemawiający do dusz zagubionych w komercyjnym świecie, którym nic już nie pomoże. Paradoksalnie osoba, której wydawało się, że jest wolna od wszelkich konwenansów i ma gdzieś utarte schematy okazała się najmniej tolerancyjna ze wszystkich na plaży.

Pozostali byli przesympatyczni, pomocni i bardzo gościnni. Dzielili przestrzeń bez problemu nie tylko w wieloma osobami, które przybywały tam na kilka dni, tak jak my, ale przyzwyczaili się też do zwykłych turystów, którzy opalali się tam w ciągu dnia.





Przy ognisku można było albo korzystać ze swoich prywatnych zasobów, albo dzielić się z innymi np. jedzeniem, które zwykle pochodziło z nurkowania w śmietnikach, alkoholem, albo jointami. My zwykle mieliśmy swój alkohol i czasem próbowaliśmy dań przygotowanych przez kogoś, ale któregoś wieczora zachciało nam się zjeść chorizo z grilla.

Najpierw upewniliśmy się, że nikomu nie będzie przeszkadzał zapach mięsa, bo zakładaliśmy, że prawie całe towarzystwo przestrzega wegetariańskiej diety. Gdy klika osób zapewniło nas, że nie ma problemu, usmażyłam kiełbasę i z grzeczności zapytałam, czy ktoś ma ochotę na kawałek. Wtedy okazało się, że jedyną osobą, która nie je mięsa jest Rainbow.
- Myślałem, że jesteś wegetarianinem – zapytał ktoś swojego kolegę
- Stary, ja jem wszystko – odparł z powagą towarzysz.

Skończyło się na tym, że dzieliłam posiłek nożem na małe kęsy i rozdawałam je otoczone w bułce każdemu po kolei. Byłam trochę zdziwiona, ale jednocześnie cieszyło mnie to, że chociaż w ten symboliczny sposób mogę podziękować im za mile spędzony czas, piękną grę na gitarze, cudowną, beztroską atmosferę no i za drewno na ognisko, które przecież nie wzięło się znikąd. Ktoś je tam musiał przecież dotaszczyć.

CDN.

W kolejnym wpisie opiszę wizytę w największym aquaparku w Europie ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz