Ostatnią noc w Tuluzie spędziliśmy wśród drzewek na pewnym
miłym osiedlu przy wylotówce. Zdecydowaliśmy, że już czas ruszyć się w kierunku
Włoch, a Andorę zostawimy sobie na inną podróż. Rano łapanie stopa nie szło gładko, ale w końcu się udało. Wsiedliśmy do
samochodu Francuza, który nie bardzo mówił po angielsku, ale mimo to, udało nam
się dogadać w całkiem wielu kwestiach.
⇽Poprzedni wpis
Powiedział, że jedzie nad
morze spotkać się ze swoim przyjacielem. Tak zachwalał nam ciągnące się przez
kilka kilometrów piaszczyste plaże, że zapragnęliśmy pojechać tam razem z nim.
Było straszliwie gorąco, a my już zdążyliśmy zatęsknić za prysznicem, na
miejscu okazało się jednak, że nasze pragnienia pozostaną niezaspokojone.
Z powodu okropnych
korków, które już zapowiadały, co będzie się działo nad morzem, do celu
dotarliśmy po południu. Po odebraniu kompana kierowcy z dworca w Cap d’Agde [czyt. kap dag],
wylądowaliśmy, na deptaku pełnym turystów, po którego przejściu znaleźliśmy się
na równie zatłoczonej plaży. Jasny, drobny piasek i niespodziewanie zimne morze
przeniosły nas myślami do Międzyzdrojów.
O znalezieniu dzikiego
kawałka na rozbicie namiotu nie mogło być mowy, dlatego po krótkim pobycie przy
plaży, upraniu skarpetek autorskim sposobem Krzyśka (butelka 1,5 l + 2 pary
skarpet + woda + szampon lub żel pod prysznic), udaliśmy się w krzaki. Bezpośrednio
przy ścieżce, na piaskowym podłożu zrobiliśmy ognisko, na którym
przyrządziliśmy kuskus z puszkowym ratatuj i mimo tego, że mijało nas kilka
osób, każdy reagował pozytywnie, mówiąc bonne soir i bon apetit.
Kuskus z ratatuj |
Namiot rozbiliśmy może
zbyt blisko obozowiska wyglądającego na menelskie i zapewne dlatego w nocy słyszałam
dziwne dźwięki dobiegające z zarośli. Przypominało to kopanie w ziemi lub mocowanie się
z jakimiś metalowymi przedmiotami, np. rozkręcanie bramy.. Obudziliśmy się na
szczęście w całości i po zjedzeniu śniadania, skierowaliśmy kroki na
wylotówkę.
Widok po przebudzeniu |
Do centrum podwiozła nas
Niemka - hippiska. Tam zaliczyliśmy trzy supermarkety i wyposażeni w prowiant na
co najmniej dwa dni, ruszyliśmy na drugą stronę miasta. Smażyliśmy się w
popołudniowym słońcu, bez szansy na odrobinę cienia około 20 minut, aż w końcu
ktoś się zatrzymał. Nie zabrał nas jednak bezpośrednio do celu, jakim było
Awinion.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz