środa, 31 maja 2017

Europa Zachodnia: 14. Bawarskie zamki


          Postanowiliśmy zobaczyć zamki z zewnątrz, co nie było złą decyzją. Pierwszy z nich – Hohenschwangau o żółtych murach położony jest nad jeziorem. Na początku pogoda nam nie sprzyjała i oglądaliśmy budowlę w szarym świetle, jednak po zjedzeniu puszki chilli con carne popijanej piwem króla Ludwika, słońce zaczęło nieśmiało przedzierać się przez chmury. Wtedy ponownie obeszliśmy dziedziniec, a później ruszyliśmy w kierunku Neuschwanstein, by sprawdzić, czy rzeczywiście wygląda tak bajkowo jak na zdjęciach.

⇽Poprzedni wpis



Zamek Hohenschwangau





Wybraliśmy wygodniejszą, asfaltową ścieżkę pod górę, po której oprócz innych pieszych turystów, jechały również bryczki jak do Morskiego Oka. Na końcu drogi czekał na nas mało zachwycający zamek. Bez biletów nie mogliśmy wejść do środka, a wysokie mury nie wyglądały zbyt ciekawie z tak bliskiej perspektywy. Na szczęście wracając, poszliśmy leśną drogą, z której można było wejść na most Marienbrücke. Było to miejsce jakby specjalnie stworzone do tego, by podziwiać niesamowitą budowlę. Stamtąd zrobiłam tytułowe zdjęcie niniejszego wpisu.

Zamek Neuschwanstein


Hohenschwangau z góry



Po południu zeszliśmy do doliny, a stamtąd mieliśmy już tylko kawałek na drogę wylotową. W Bawarii nie trudno było o złapanie stopa, więc już po minucie siedzieliśmy w samochodzie z pewną parą. Kobieta miała ukraińskie korzenie, dlatego Krzysiek już kolejny raz w ciągu tej podróży miał szansę porozmawiać po rosyjsku.




Na koniec dnia dojechaliśmy do większej miejscowości, odwiedziliśmy McDonald, a potem rozbiliśmy namiot na skoszonej łące tuż przy wylotówce. Następnego dnia w żółwim tempie dojechaliśmy do Oetinger, czyli miejscowości, w której mieści się browar. Nie omieszkaliśmy zaspokoić pragnienia z pomocą lokalnego trunku, który pomimo niskiej ceny (40 centów) okazał się tak dobry jak polskie piwa. Kupiliśmy też kilka pamiątkowych butelek i w popołudniowym żarze ruszyliśmy w dalszą drogę do domu.





Wieczorem staliśmy z wyciągniętymi kciukami na pewnej stacji benzynowej przy autostradzie pod Norymbergą, tracąc nadzieję, że złapiemy tego dnia jeszcze jakiś pojazd. Na domiar złego nie byliśmy sami, bo inny autostopowicz łapał samochody 15 m od nas. Jakoś nie bardzo się starał, bo w trakcie rozmawiał przez telefon, pił kawę, jadł bułkę i siedział, więc prawdopodobieństwo, że złapie coś przed nami było raczej niskie.

Po 20 min Krzysiek spostrzegł, że nadjeżdża auto z polskimi blachami, więc w mgnieniu oka wyjął polską flagę. Skłoniło to parę młodych ludzi, żeby się zatrzymać, ale od razu powiedzieli, że nie mają miejsca, bo na tylnych siedzeniach leżały ich rzeczy. Krzyśkowi udało się ich jednak przekonać, że się zmieścimy i takim sposobem, mogliśmy jeszcze tego samego dnia wrócić do kraju. Po długiej, ale bardzo miłej podróży, pożegnaliśmy się z nimi pod Świebodzinem, aby następnego dnia pojechać do rodziny Krzyśka pod Piłą.

Ten siedemnastodniowy wyjazd przypomniał mi, z jaką łatwością łapie się stopa we Francji i jaki szok odczuwa autostopowicz po wjechaniu z tego kraju do Włoch. Przypomniałam sobie również o tym, że cel nie jest najważniejszy, a planowanie w drodze nie ma żadnego znaczenia. Pomimo tego, że kraje, w których byłam, znałam już z innych podróży, to odwiedziłam zupełnie nowe miejsca i doświadczyłam całkiem innych wrażeń. Podczas tych wakacji nie udało się co prawda wjechać do Azji jak planowaliśmy, ale za to osiągnęłam swoje – jak do tej pory – najdalej wysunięte krańce Europy (wschodni w Odessie, a zachodni w Tuluzie). Mój apetyt na zwiedzanie Florencji i innych zachwycających włoskich miast tylko się zaostrzył i jestem pewna, że kiedyś go zaspokoję.

KONIEC






Za tydzień zacznę opowiadać o Malcie ;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz