środa, 29 listopada 2017

Bieszczady: 3. Wejście na Smerek


     W dużym budynku przypominającym szkołę mieliśmy do dyspozycji w pełni wyposażoną kuchnię, jednak zdecydowaliśmy się zostawić swoje plecaki na piętrowych łóżkach w dziesięcioosobowym pokoju i obiadu poszukać gdzie indziej. Przeszliśmy na drugą stronę ulicy, do ośrodka PTTK, w którym nocleg mógłby być ryzykowny, ale jedzenie wyglądało apetycznie.


⇽Poprzedni wpis

Stało tam mnóstwo drewnianych domków z oknami, których szczelność pozostawiała wiele do życzenia. Budynek główny wyglądał za to solidnie i klimatycznie. W środku, wokół kominka stało kilka przytulnych kanap, nad którymi zwisały łapacze snów, a na ścianach widniało kilka surrealistycznych obrazów. Pierogi z kapustą i grzybami bardzo smakowały Krzyśkowi, a ja rozgrzałam się żurkiem ze sporą dawką kiełbasy.



Po zaspokojeniu głodu ruszyliśmy na szlak, by zdobyć Smerek. Zdawaliśmy sobie sprawę, że wyruszamy późno, o czym tylko utwierdzał nas widok osób schodzących z góry. Pogoda była wspaniała, dzięki czemu mogliśmy podziwiać najpiękniejsze kolory jesieni. Słońce przebijało się przez złote i brunatne liście, rozświetlając ściółkę, co tworzyło bajkową atmosferę.




Napis głosi: Zakaz wstępu, pozyskanie drewna..

Po niespełna dwóch godzinach wyszliśmy z lasu i znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni gdzie wiatr zmusił nas do zmiany ubioru na nieco bardziej szczelne. Krajobraz zmienił się w skąpane w słońcu połoniny z mozaiką liściastych lasów w tle. Nie mogłam się powstrzymać od robienia zdjęć co kilka metrów.






W drodze na szczyt po raz pierwszy zobaczyłam parę młodą podczas sesji ślubnej na jednej z grani.. gdzie chyba nie sięgał szlak.




Kiedy doszliśmy do smerkowego krzyża czułam, że ten widok jest mi znajomy, chociaż nie pamiętałam czy był to jeden ze szczytów, które kiedyś zdobyłam podczas studenckiego rajdu majowego PTTK. Po powrocie do Warszawy zweryfikowałam swoje podejrzenia porównując zdjęcia z tamtego czasu z tym co widziałam teraz. Co prawda nie znalazłam tam Smerka, jednak zrozumiałam, że moje skojarzenia były związane z Tarnicą, na którą weszłam kilka lat temu.






Po zaspokojeniu głodu na ławce osłoniętej od wiatru, zdecydowaliśmy, że schodzimy, ponieważ zrobiło się dość późno jak na jesienne warunki. Nie byliśmy jednak jedynymi maruderami. Podczas zejścia zaczęło mi lekko dokuczać kolano, więc jak za dawnych czasów, znalazłam sobie dwa kijki do pomocy.






W górach słońce zachodzi bardzo szybko, więc koniec trasy przemierzaliśmy w ostatnich jego promieniach. Miało to swój urok, któremu oczywiście uległam robiąc zdjęcia przy akompaniamencie narzekania Krzyśka.





W schronisku przebraliśmy się w czystsze ubrania i zregenerowaliśmy siły, by z pełnymi żołądkami móc wyruszyć do Bazy ludzi z mgły. Ściany głównej sali zdobiły obrazy koni, a przestrzeń nad ladą była obklejona dokumentami, zdjęciami, a nawet mandatami przypadkowych osób, co nadawało miejscu niepowtarzalnego klimatu, jednak w dalszym ciągu jego charakter za bardzo kojarzył mi się ze speluną, w której kiedyś pracowałam. Oprócz tego, że jakiś żul przypominający krasnala pociągnął mnie przy wejściu za rękę, próbując się bliżej zapoznać, czas minął nam tam całkiem miło.

W drodze powrotnej, przez rześkie, zimne powietrze było widać piękne, rozgwieżdżone niebo, o czym co krok dawałam znać Krzyśkowi. Można było dostrzec nawet drogę mleczną, co napawało nas nadzieją, że następnego dnia pogoda będzie równie słoneczna. Pierwszy dzień w górach trochę nas zmęczył, więc szybko poszliśmy spać. Zaplanowaliśmy, że następnego ranka udamy się w przeciwną stronę od Smerka - na Połoninę Wetlińską.

CDN.




Kolejny wpis będzie o przygodzie w siąpiącym deszczu


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz