środa, 20 grudnia 2017

Bieszczady: 5. Powrót z sielanki


       Ostatni poranek w Bieszczadach powitał nas lekką mgłą, ale na pierwszy rzut oka widać było, że dzień będzie ładny. Spakowaliśmy się i zwróciliśmy się w kierunku przystanku autobusowego po drodze zahaczając jeszcze o sklep. Po niecałych dziesięciu minutach łapania stopa, zatrzymali się dla nas dwaj panowie w terenowym samochodzie.

Prawie nie wierzyłam w naszego farta, kiedy okazało się, że jadą oni aż na Mazury i mogą nas bez problemu podrzucić do samego Rzeszowa. Musieliśmy tam być dopiero na 15:00, bo wtedy odjeżdżał nasz autobus do Warszawy, więc szczerze powiedzieliśmy, że nie mamy nic przeciwko temu, że nasi dobroczyńcy będą się jeszcze zatrzymywać w kilku ciekawych miejscach.





Pierwszym z nich była murowana cerkiew grekokatolicka w Łopience gdzie znaleźliśmy Bieszczadzkiego Chrystusa. Później zatrzymaliśmy się pod pomnikiem Generała Świerczewskiego w Jabłonkach wzniesionym w czasach PRL, który pokryty był czerwonymi napisami pokazującymi, co o zdrajcy narodu myślą niektórzy rodacy.








Panowie, którzy nas podwieźli byli leśnikami, więc nie sposób było nie zapytać ich o to, o co pytają ich teraz wszyscy, a mianowicie, co myślą na temat Puszczy Białowieskiej. Oznajmili oni, że tam nie byli, aby ocenić szkody, ale jeśli faktycznie kornik zaatakował drzewa, to nie ma innego lepszego sposobu by z nim walczyć niż wycinka. Stwierdzili, że jeśli faktycznie doszło do zaniedbań w poprzednich latach, to skutki które oglądamy dzisiaj nie muszą być wynikiem niczyjej chciwości.

Przyznaję, że moja wiedza na temat drzew jest na tyle znikoma, że do tamtej pory byłam po stronie ekologów, ale po wysłuchaniu doświadczonych, inteligentnych znawców tematu przestałam się przy poprzednim zdaniu upierać.

Podczas tej miłej przejażdżki poruszaliśmy również mnóstwo innych tematów – od gór i mazurskich jezior, którymi pasjonowali się nasi towarzysze, przez ich pracę i nasze podróże, kończąc na historiach, o czasach wojny, które znali z opowiadań rodziców.

Serdecznie podziękowaliśmy im za pomoc i rozstaliśmy się na pierwszym przystanku autobusowym w Rzeszowie, jaki zobaczyliśmy. Stamtąd szybko przedostaliśmy się do centrum i ruszyliśmy na poszukiwanie czegoś do jedzenia. W pobliżu zamku Lubomirskich, który pełni obecnie rolę sądu, znaleźliśmy pizzerię, która dopiero co zaczynała pracę.







Pierwszą pizzę pochłonęliśmy w trzy sekundy i była tak pyszna, że zamówiliśmy kolejną. Najedzeni i szczęśliwi ruszyliśmy na zwiedzanie rzeszowskiego rynku. Klucząc po mieście zupełnym przypadkiem znaleźliśmy stary, zabytkowy cmentarz, któremu uroku dodawały złote, jesienne liście ścielące chodniki. Spacerowaliśmy po nim dobre pół godziny przyglądając się nagrobkom z 1831 roku.








Z tablicy przy wejściu dowiedzieliśmy się, że miejsce zostało założone w 1792 roku. Na całym terenie cmentarza spoczywa około 40 000 osób, jednak widać było sporo pustego miejsca, co świadczyło o tym, że zachowała się tylko część nagrobków i grobowców – konkretnie 622.






Zrobiło się już dość późno, więc szybkim krokiem ruszyliśmy w stronę przystanku. Chciałoby się powiedzieć, że podróż minęła szybko i komfortowo, ale tak naprawdę, to myślałam, że jedna czteroliterowa część ciała mi odpadnie i chociaż większość trasy przespałam, to z autobusu wyszłam bardzo zmęczona. Spod Pałacu Kultury mieliśmy jeszcze zaledwie godzinkę do domu.





  
Wyjazd był wspaniały i bardzo udany nawet pomimo deszczu poprzedniego dnia. Poczuliśmy, że Bieszczady to jedno z tych miejsc, gdzie moglibyśmy kiedyś zamieszkać i zupełnie nie chciało nam się wracać do stolicy. Ostatnio dochodzę do wniosku, że właściwie wszędzie mieszkałoby nam się lepiej niż w Warszawie.

KONIEC






Wpisy o Bieszczadach kończę rzeszowskim pomnikiem Mickiewicza o dziwnej małpiej twarzy ;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz