Miejsce, w którym wysadził nas kierowca, przypominało mi
to, w którym pięć lat wcześniej łapałam stopa na pierwszy w życiu Woodstock. Całkiem
prawdopodobne, że był to właśnie ten zjazd z autostrady. Ważniejsze jest
jednak to, że teraz w tym miejscu zatrzymali się dwaj mężczyźni jadący vanem, a
Krzysiek postanowił do nich zagadać.
⇽Poprzedni wpis
Najpierw, zgodnie z
prawdą powiedzieliśmy im, że kierujemy się w stronę Włoch, jednak okazało się,
że chłopaki jadą aż do Madrytu. Wtedy oczy nam się zaświeciły i również zgodnie
z prawdą oznajmiliśmy, że w sumie nasze plany nie są sztywne i im dalej nas ze
sobą zabiorą, tym dla nas lepiej. Nie byli jednak przekonani do tego, by jechać
z nami całą drogę, więc nie chcieliśmy naciskać. W związku z tym, że pod
Strasburgiem miała wtedy praktyki moja koleżanka z Lanzarote, udało nam się
przekonać kierowców, by wysadzili nas jak najbliżej tej miejscowości.
Juan i jego szwagier
(którego imienia nie pamiętam, gdyż było mniej charakterystyczne) jechali do
stolicy Hiszpanii by spotkać się z rodziną z Kolumbii, która miała przylecieć
do Europy. Podróżowali oni wynajętym vanem, który później miał wozić ich
wszystkich po całym kontynencie. Przejazd na granicę niemiecko-francuską
uprzyjemnialiśmy sobie ciekawymi rozmowami w miłej atmosferze. Juan opowiadał
nam, że jego rodzice – Polka i Kolumbijczyk poznali się w Polsce, w czasie
wymiany na studiach. Zamieszkali tu, ale kiedy Juan był w klasie maturalnej,
postanowili wyjechać do Ameryki Południowej. Teraz wszyscy mieli spotkać się w Madrycie.
Nasza trasa tego dnia
dobiegła końca o północy w Saarbrucken więc od razu zaczęliśmy szukać miejsca
na nocleg. Po krótkim spacerze znaleźliśmy niewielką polankę w pobliżu domów. W
nocy było bardzo spokojnie, ale dość zimno. Za to rano słońce bardzo szybko
zaczęło rozgrzewać nasz namiot do granic możliwości. Zebraliśmy się leniwie i
dopiero koło południa stanęliśmy na wylotówce. Stamtąd bardzo szybko złapaliśmy
samochód bezpośrednio do Strasburga i po 120 km byliśmy na miejscu. Niesamowite
szczęście sprawiło, że po zaledwie jednym dniu podróży znaleźliśmy się we
Francji. Surrealistycznym wydawało się to, że jeszcze wczoraj byliśmy we
Wrocławiu, a teraz mogliśmy przechadzać się po Alzacji.
Niemiecki charakter
architektury miasta przypominał o jego historii, a stragany pełne pamiątek
przedstawiających bociany sprawiały zawód. Wszak od dziecka powtarzano nam, że
to jeden z naszych symboli narodowych! Podczas spaceru uliczkami, spośród rzędu
kamieniczek wyrosła nagle Katedra, do której skierowaliśmy nasze kroki. Okazało
się, że w niedziele wejście jest darmowe, a w dodatku będziemy mogli tam wejść
z naszymi plecakami. Stanęliśmy więc w długiej kolejce wiodącej na punkt widokowy,
by po około dwudziestu minutach wspinać się po schodach na dach świątyni.
Widoki warte były
wysiłku. Naszym oczom ukazała się panorama miasta z ciekawymi budynkami o
spadzistych dachach i równej siatce ulic. Po zejściu z góry poszliśmy zobaczyć
inne interesujące miejsca, ponieważ nie chciało nam się stać w gigantycznej
kolejce do wnętrza katedry. Późnym popołudniem zdecydowaliśmy, że spróbujemy
dojechać do Colmar, gdzie mieszkała moja koleżanka Anja – ta, z którą byłam w Parku Narodowym Timanfaya i na Graciosie.
Następny wpis jest o urokliwym Colmar |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz