sobota, 28 maja 2016

Lanzarote: 5. Timanfaya


      Po raz pierwszy na wycieczkę po wyspie udałam się w towarzystwie. Do tej pory nie znalazł się nikt, kto chciałby się tak jak ja, trochę pomęczyć i chodzić kilka godzin. Pojechałam więc z Anją - praktykantką z Niemiec. Wybrałyśmy się autobusem do Yaizy, by stamtąd przejść jakieś dwie godziny drogą do Parku Narodowego Timanfaya.



Chociaż musiałyśmy iść ulicą, to trasa nie była wymagająca i nie jeździło nią wiele samochodów. Po drodze zachwycał nas wulkaniczny krajobraz i po raz kolejny miało się okazać, że droga jest znacznie bardziej interesująca, niż nasz cel.







Wchodząc do parku udało nam się kupić bilety dla rezydentów wyspy, czyli zapłaciłyśmy 2€ zamiast 9. Powiedziałam, że mamy praktyki w Gran Hotelu i jesteśmy tu kilka miesięcy, nawet pokazałam umowę z hotelem, więc pan bileter dał się namówić, co nas bardzo ucieszyło.


Po drodze można sobie wykupić wycieczkę na wielbłądzie


Musiałyśmy przejść jeszcze 2 km, już wewnątrz parku, do punktu, z którego odjeżdżają autobusy obwożące turystów po jego terenie. Po drodze mijałyśmy sznur samochodów, które czekały, by móc wjechać tam, gdzie zmierzałyśmy.


Kolejka samochodów czekająca na wjazd do PN


Wszystko co interesujące, znajduje się przed wejściem do autobusu. Pracownicy parku prezentują kilka ciekawych miejsc przy restauracji, która znajduje się na szczycie Góry Ognia. Tam można zobaczyć, jak w dwumetrowym dole, pod wpływem 250 st. C emitowanych przez ziemię, zapala się  włożona tam kępa trawy, jak po wlaniu kubła wody do głębokiej dziury w ziemi tworzy się sztuczny gejzer i jak wygląda naturalny grill.


Naturalny grill
Samozapłon kępy trawy
Sztuczny gejzer


Po wejściu do autobusu słyszymy historię wyspy i parku w trzech językach (hiszpańskim, angielskim i niemieckim) i ruszamy krętymi, wąskimi dróżkami na półgodzinną przejażdżkę. Nie ma możliwości wyjścia z pojazdu. Krajobrazy są naprawdę ładne, ale jakoś nie miałam przyjemności z ich podziwiania w pełnym ludzi, kołyszącym się autobusie. Pod koniec zrobiło mi się nawet trochę niedobrze.






W drodze powrotnej postanowiłyśmy spróbować autostopu. Anja powiedziała, że ma brązowy pas w karate, więc byłyśmy spokojne. Oczywiście nie musiała demonstrować swoich umiejętności, bo wszystko działało bardzo sprawnie. Najpierw do głównej ulicy podwiozła nas para Niemców, potem do Yaizy przejechałyśmy z dwiema Włoszkami, a na koniec do Puerto del Carmen podwiozła nas mieszkanka wyspy. Tam coś się popsuło, nikt się nie zatrzymywał, więc wsiadłyśmy do najbliższego autobusu, żeby wrócić do Arrecife i móc jeszcze skorzystać z dobrodziejstw bezchmurnej pogody na plaży. 




W kolejnym wpisie będzie dużo architektury ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz