środa, 9 marca 2016

Bałkany: 12. Bośnia i Hercegowina cz. I - wodospady Kravica


        Wstaliśmy tak, jak nakazał nam pracownik sadu - przed szóstą i stanęliśmy na przystanku, na którym wysiedliśmy poprzedniego wieczoru. Para z Ukrainy - Wladimir i Anastazja, mieli ruszyć za raz po nas. Wspólnym celem były w tym dniu wodospady Kravica odległe o jakieś 30 km, jednak nasze drogi połączyły się ponownie dużo szybciej..



Po kilkunastu minutach łapania, nasza trójka wsiadała już do samochodu, który miał zawieść wypieki do oddalonego o 10 km Metković, przy granicy z Bośnią i Hercegowiną. Kierowca wysadził nas w mieście i na pożegnanie podarował nam tradycyjny chleb przypominający.. placek. Był bardzo dobry i tak pożywny, że jedliśmy go przez najbliższe dwa dni.


Do samej granicy musieliśmy jeszcze dojść na piechotę. Zostało około 3 km, więc podążaliśmy niemal pustą ulicą około 45 minut. Nikt się nie zatrzymał. Dopiero po przejściu na bośniacką stronę znaleźliśmy ładną zatoczkę i tam wystawiliśmy kciuki. W pewnym momencie, na naszych twarzach radość zmieszała się z zaskoczeniem, kiedy w nadjeżdżającym samochodzie - dużym vanie z masą miejsca - zobaczyliśmy znajomych Ukraińców. Szybko przedstawili sytuację swoim kierowcom i już pakowaliśmy się do wnętrza pojazdu. Tak przejechaliśmy kolejne 10 km, by zatrzymać się dłuższą chwilę w miejscowości Ćapljina. Po wizycie w bankomacie i sklepie, ulokowaliśmy się wszyscy przy jedynej słusznej wylotówce. 

Tym razem Anastazja i Wlado mieli pierwszeństwo, więc przez jakiś czas my siedzieliśmy na murku czekając, aż szczęście uśmiechnie się do naszych znajomych z Ukrainy. Stanowiliśmy niemałą atrakcję dla miejscowych, stercząc tam prawie godzinę. Gromada mężczyzn z pobliskiej knajpki uśmiechała się do nas i pokazywała nas sobie palcami, a pewna miła kobieta wyszła z domu, obok którego staliśmy, by poczęstować nas winogronami. Podzieliliśmy się nimi z kompanami z Ukrainy, a oni w zamian obdarowali nas świeżymi figami zerwanymi gdzieś z drzewa po drodze. Wszystkie owoce były niewiarygodnie smaczne i słodkie.



Do celu pozostało nam już niewiele kilometrów, jednak udało nam się tam dotrzeć dopiero około dziewiątej. Przed zakupieniem biletów wstępu rozejrzeliśmy się jeszcze za jakimiś alternatywnymi drogami, ale misja zakończyła się niepowodzeniem. Zdołaliśmy przynajmniej wynegocjować niższą opłatę. 


W tym miejscu poznaliśmy też pewnego ciekawego człowieka. Holender o imieniu Jim jeździł po Bałkanach swoim vanem, w którym cały tył zajęty był przez wielki materac. Powiedział, że widział nas wczoraj łapiących stopa w okolicy Dubrownika i czuł się jak palant, bo nie mógł nas wziąć z racji na zawalony tył. Stwierdził, że pewnie musieliśmy go przeklinać kiedy przejeżdżał obok, bo samochód był duży i z zewnątrz wyglądał na pusty. Całkiem miło się rozmawiało, dlatego postanowiliśmy spędzić wspólnie czas przy wodospadach.


Na początek weszliśmy do zimnej wody, by się ochłodzić i odświeżyć. Pływając z maską, w pewnym momencie spostrzegłam białego węża wijącego się na dnie, kilka metrów pode mną. Trochę się przestraszyłam i za raz poinformowałam o tym Anię i Jima znajdujących się w pobliżu. Nie był to jednak ostatni wąż widziany przez nas tego dnia. Kiedy myłam włosy, tuż obok mnie, w zaroślach, przepełzł zielony gad, a kolejny, pływający przy powierzchni, był nie lada sensacją dla grupy turystów przechodzących kładką.


Oprócz tego, że Piotrek wskoczył do wody z pięciometrowej skały przy wodospadach, dzień mijał nam raczej leniwie. Przed trzecią Jim oznajmił, że zbiera się w dalszą drogę i jeśli chcemy, może nas podwieźć do Mostaru. Był to kolejny cel całej grupy, dlatego pośpiesznie spakowaliśmy plecaki i.. kiedy przechodziłam w sandałach po glinianym podłożu, niespodziewanie poczułam silne ukłucie w mały palec stopy. Już dawno nie zostałam użądlona przez osę, dlatego szok i ból wycisnęły z mych oczu kilka łez. Jim podzielił się pewnym patentem, twierdząc, że jeśli rozgrzeje się tego typu jad, to można go zniwelować, dlatego nagrzewał przez chwilę zapalniczkę, bym mogła przyłożyć sobie gorący metal na kilka minut do stopy. Nie wiemy, czy zrobiliśmy to dobrze, lecz po dwóch godzinach palec był lekko zdrętwiały, ale przestał boleć.
Skałka, z której skakał Piotrek
Samochód Holendra okazał się bardzo wygodny. Niecałe 50 km dzielące nas od Mostaru, Ania spędziła na przednim fotelu, natomiast pozostała czwórka leżała z tyłu, na materacu opierając się o plecaki. Dopiero później Jim podzielił się z nami swoimi obawami dotyczącymi jednego z kół, które mogło odpaść podczas jazdy. Nic takiego się na całe szczęście nie wydarzyło i dojechaliśmy do Mostaru w jednym kawałku nie będąc niepokojeni przez kontrole drogowe. 

Z moich doświadczeń wynika, że jeśli ma się w samochodzie autostopowiczów i tym samym pomaga się drugiemu człowiekowi, to los odpłaca kierowcy i ten nie dostaje mandatów. Wszak wielokrotnie zdarzyło mi się jechać w tirach, w których oprócz kierowcy były dwie lub nawet trzy osoby (natomiast zgodnie z prawem w kabinie może przebywać tylko jeden pasażer) i nigdy nie zostaliśmy skontrolowani, czy ukarani. Wniosek - pomaganie ludziom popłaca! Zabierajcie autostopowiczów! ;)


Wnętrze vana Jima i nasze wygodne miejscówki

Kliknij poniżej, by poczytać o naszych przygodach w Mostarze :)

Następny wpis⇾

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz