Z rastafariańskiego mieszkania poszłyśmy dalej.
Widziałyśmy łuk triumfalny oraz długi deptak z palmami po obu stronach i
papugami przelatującymi nad naszymi głowami. Położyć się pod palmą, w czasie, kiedy u nas padał śnieg
– bezcenne. Jadłam też po raz pierwszy w życiu bataty. W ogóle zrobiłam masę rzeczy pierwszy raz w
życiu.
Do
tej pory nie widziałam na przykład wielkich, piaskowych zamków - takich z
ogniem i wodą. Zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Ktoś wyrzeźbił Sagradę
Familię, inny budowniczy grał na flecie, trzeci zaś puszczał z magnetofonu
jakieś piosenki. Z plaży przegonił nas straszliwie zimny wiatr, a chwilę
później zaczęło kropić.
Przy
wyjściu z plaży spotkałyśmy naszą grupę, która jak widać w końcu zastanowiła
się, gdzie chce iść. Straszliwie zamulali, ale innej alternatywy nie było w
pobliżu, więc zostaliśmy z nimi. Po meczącym dniu znowu poszłyśmy pod fontanny. Tym razem zaskoczyły
nas pokazem tańca i śpiewu (świeciły i grały). Puszczali nawet
fajne kawałki, a nam chciało się bawić, więc dałyśmy się ponieść tańcu. Było super, tylko
że wyłącznie my się bawiłyśmy, a Hiszpanie zawiedli mnie swoim brakiem radości
i chęci zabawy. Może trzeba jechać bardziej na południe?
Później
reszta grupy poszła w ślad za swym - dorównującym im organizacją - przywódcą
Bartnikiem. Jak się okazało mieli mieć gdzie spać, a ostatecznie wylądowali pod
dworcem. Aż dziwne, że taką masę ludzi wyrzucili stamtąd dopiero po czterech
godzinach. Pewnie i tak nikt się nie wyspał. Laska, z którą zostaliśmy, miała załatwić nam nocleg u swojej koleżanki, co się nie
udało, ale mimo to, mnie i tak podobała się tamta noc. Spaliśmy jak wielka grupa bezdomnych, na kartonach, koło fontanny i nikt nam nie przeszkadzał, a ja nawet się wyspałam. Gorzej miała Dominika, bo zmarzła biedaczka w nocy, więc
spała tylko wtedy, jak jej kolega pożyczył śpiwór - czyli jakieś dwie godziny.
Rano
nazłaziły się znowu ludziska z poprzedniego dnia i jak zawsze nie mieli żadnych
konkretnych planów. Ja za to miałam - chciałam zobaczyć Park Guell, więc
ruszyliśmy w miasto. Tym razem napatoczył się też Sławek, co średnio mnie
cieszyło, ale było do zniesienia. Zostawiliśmy bagaże na dworcu, po drodze
pozjeżdżaliśmy z takiej wielkiej, metalowej zjeżdżalni jak dzieciaki, a potem
zaznaczyłam na trasie ciekawe punkty, które okazały się nie być tak blisko
siebie, jak byśmy chcieli.
Przeszliśmy
pod domkami zaprojektowanymi przez Gaudiego, potem pod Sagrada Familia. Do
wszystkich atrakcji ciągnęły się nieziemskie kolejki, ale i tak nie było nas
stać na płacenie po co najmniej 10 euro za wejście. Do parku doszliśmy na
wieczór, ale najważniejsze, że doszliśmy. Pewnie ładniej wyglądałby słonecznego dnia, więc postanowiłam sobie, że będzie to misja na któreś z kolejnych wakacji. Plusem nocy był przepiękny widok rozświetlonej panoramy Barcelony, jednak mój ówczesny aparat nie był w stanie oddać jej atmosfery. I.. zaraz, to już była Noc Sylwestrowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz