poniedziałek, 18 stycznia 2016

Bałkany: 4. Ateny - dom podróżnika



       Kierowca wysadził nas podobno w środku miasta, ale było tak ciemno, pusto i strasznie, że czuliśmy się jak w jakiejś dzielnicy przemysłowej. To miejsce zupełnie nie przypominało centrum europejskiej stolicy. Co więcej, typy, które minęły nas zaraz po opuszczeniu samochodu były pozbawione zębów i miały szaleństwo w oczach, dlatego jak najszybciej udaliśmy się tam, gdzie wydawało nam się, że będzie bezpieczniej.. 


⇽Poprzedni wpis

Na szczęście tamtych narkomanów już nie spotkaliśmy, za to intuicja doprowadziła nas do miejsca wręcz idealnego, by przeczekać w nim dwie godziny do wschodu słońca. Znaleźliśmy się przed bankiem, obok ochroniarza.. dosłownie dwa metry od niego i naprzeciwko trzech kamer, z których jedna była skierowana prosto na nas. Usiedliśmy pod ogrodzeniem i czekaliśmy na reakcję nocnego stróża. Ten jednak nie przejął się nami w najmniejszym stopniu, dlatego czując się bezpiecznie, staraliśmy się zdrzemnąć. Już o tej porze było dość ciepło, co wróżyło prawdziwe upały w ciągu dnia.

Gdy zaczęło się przejaśniać, ruszyliśmy w stronę Akropolu by przy wschodzie słońca zjeść na wzgórzu śniadanie. Przebycie tej drogi z ciężkimi plecakami nie było proste, ale udało się. W zasadzie prawie się udało, bo sam Akropol był zamknięty, więc znaleźliśmy idealne miejsce gdzieś pod jego ogrodzeniem. W międzyczasie zdążyliśmy też obudzić pewnego miłego, starszego pana, który miał domek w pięknym, ale dość kłopotliwym dla niego miejscu. Chodzi o to, że na jego dach można było z łatwością wejść,  a stamtąd roztaczała się wspaniała panorama Aten. Dlatego w czasie próby zrobienia tego, co jak się okazało robiło już wielu przed nami, starszy pan wyszedł z domku mówiąc coś po grecku. Oczywiście nawet bez znajomości tego języka można było zrozumieć, że chodziło mu mniej więcej o „złaźcie z mojego dachu”. Grzecznie przeprosiliśmy i powiedzieliśmy, że nie mówimy po grecku, wtedy on przeszedł płynnie na angielski z brytyjskim akcentem. Wytłumaczył nam, że nie może spać w nocy, bo ciągle ktoś tupie mu nad głową, a nam zrobiło się niezręcznie.. jakoś tak mieliśmy nadzieję, że może ten domek nie jest zamieszkały, skoro nie ma ogrodzonego dachu jak wszystkie dookoła.. cóż.. głupio wyszło, ale pan okazał się dość spokojny. Powiedział, że, o tam, wyżej możemy sobie posiedzieć i nic się nie stanie, a sam zaczął zbierać śmieci pozostawione wokół przez innych turystów. 

Hołd pasztetowi, inspirowane zdjęciami pewnego znanego fotografa :)

Rozpoczęliśmy wspaniały dzień jedząc kanapki z pasztetem popijane białym winem. Zostało też kilka krakersów TucTuc kupionych gdzieś w Bułgarii, o wspaniałym, bekonowym smaku, których w Polsce niestety nie spotkaliśmy, a które bardzo polubiłyśmy, a w szczególności Ania :)


Miły początek dnia
W otoczeniu bezdomnego psa i kilku kotów bawiących się na drzewie, powitaliśmy słońce wyglądające zza horyzontu. Potem w bardzo dobrych humorach (niektórzy nawet śpiewali pod wpływem głupawki.. głównie przeboje z kreskówek :P) zeszliśmy na dół mniej więcej tą samą drogą, którą przyszliśmy. Kupiliśmy pierwsze pamiątki, trochę zdziwieni, że o siódmej rano już otwierają sklepy, ale pewnie to ze względu na panujące w kraju temperatury. Ten rejon był jeszcze opustoszały, dopiero około ósmej wyszliśmy na szeroką, gwarną ulicę i skierowaliśmy kroki w stronę naszego miejsca noclegowego. Dotarliśmy tam koło dziewiątej, przywitała nas jedna z opiekunek domu i wytłumaczyła zasady.

W skrócie chodziło o to, żeby po sobie sprzątać, nie chodzić po mieszkaniu w obuwiu, segregować śmieci, zachowywać się w miarę cicho i wpisać się do księgi gości przed wyjazdem. Jedna półka w lodówce była przeznaczona na wspólne produkty – każdy mógł tam zostawić coś, z czego już nie korzysta, albo chce się podzielić z pozostałymi. Mieszkanie składało się z trzech pokoi z kuchnią, w jednym małym mieszkały dwie „opiekunki”, a drugi mały i jeden wielki były sypialniami, w których spało na podłodze łącznie około 30 podróżników. Kiedy przyszliśmy, było tam jakieś 20 osób. Po wejściu dało się odczuć zapach mnóstwa przepoconych butów, a na lewo roztaczał się widok podłogi usłanej śpiworami i plecakami, niczym w obozie dla uchodźców. Mimo to, atmosfera była przewspaniała, o czym mieliśmy przekonać się wieczorem. Na razie myśleliśmy tylko o tym, żeby spróbować się zdrzemnąć i umyć. Wyposażona w stopery do uszu, poszłam spać na trzy godziny i pewnie spałabym dłużej, ale w domu zaczął się taki harmider i upał, że Ania i Piotrek obudzili mnie i wezwali do wyjścia. 

Fragment podłogi w domu podróżnika
W planach była przechadzka po anarchistycznej dzielnicy pełnej graffiti i pustostanów. Przyczepił się do nas jeden koleś z Serbii, również mieszkaniec domu podróżnika, twierdząc, że zna drogę, ale okazało się, że bez niego byłoby o wiele szybciej, bo co jakiś czas robił sobie przerwy na skręcanie papieroska, a drogę znał bardzo średnio. Potem usiedliśmy jeszcze na ławce w parku, w którym mieszkało sporo ludzi, a nasz kompan poczuł silną potrzebę skręcenia sobie blanta.. 
W dzielnicy Exarchia
Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że w czasie naszej wyprawy zaczęła przechodzić przez Europę fala uchodźców z Syrii. Najwyraźniej mogliśmy to zobaczyć dopiero później, na drodze z Serbii, w Belgradzie i na trasie przez Węgry. Jednak w Grecji nie byliśmy niczego świadomi, bo jakoś kierowcy nie poruszali z nami tego tematu, a dostęp do mediów był ograniczony. Dlatego byliśmy dość zdziwieni widząc ludzi mieszkających w parku (nie żebyśmy sami nigdy tego nie próbowali). Słyszeliśmy jedynie pogłoski, że następnego dnia mogą wybuchnąć w mieście zamieszki, bo nadchodzi termin spłaty długu UE.. Uprzedzając fakty – nic takiego nie miało miejsca. W drodze powrotnej z parku weszliśmy do jednego muzeum, darmowego dla studentów, ale nasz towarzysz na szczęście nie był zainteresowany i po wyjściu już go nie znaleźliśmy. Wróciliśmy do naszego schronienia po drodze robiąc zakupy na kolację i śniadanie. Nareszcie coś ciepłego! Wygłodniały żołądek z ulgą przyjął pyszne spaghetti. 

Czas w domu podróżnika upływał w przyjacielskiej atmosferze. Większość jego mieszkańców stanowili Polacy, dlatego ten, jak i następny wieczór spędziliśmy wspólnie z nimi na rozmowach i.. wiadomo. Na stole, a w zasadzie na podłodze królowało tanie, białe wino, a prawdziwym zaskoczeniem było to, w plastikowej butelce jak po oleju. Biorąc pod uwagę kolor, naprawdę można byłoby je pomylić, ale w smaku okazało się całkiem dobre (przynajmniej według mnie). Wieczór minął nam przede wszystkim na słuchaniu opowieści o przygodach z drogi. Umówiliśmy się też na wspólne zwiedzanie Akropolu i pobliskich zabytków następnego dnia.

Jak postanowiliśmy, tak też zrobiliśmy. Pierwszym punktem dnia była jajecznica na śniadanie, którą miała zrobić Ania, ale poszła spać jako ostatnia, więc nie dała rady. W związku z tym została obudzona na gotowe. Po mozolnym zbieraniu się wszystkich zainteresowanych ruszyliśmy w miasto. Ekipa składała się z naszej trójki, czwórki innych Polaków, Singapurki, Turka i Serba z wczoraj. Nasz maruder razem z kolegą z Turcji zgubili się już po 15 min spaceru, ale nikt po nich nie płakał. 

Najpierw ruszyliśmy na Akropol, po drodze zaglądając do innych stanowisk archeologicznych takich jak Agora rzymska. W Atenach do zwiedzania jest naprawdę wiele, a w dwa dni można zobaczyć sporo, jeśli tylko ma się siłę. My pod koniec dnia byliśmy skonani, ale zadowoleni, bo udało nam się zobaczyć wszystkie najważniejsze punkty nie wydając przy tym ani grosza na wejściówki – taki przywilej studentów. Podobnie jest też w Paryżu, Londynie i Madrycie. Co ciekawe, nawet Ania, która nie miała legitymacji weszła wszędzie za friko, a udało się to dzięki temu, że pożyczyłam jej jeden ze swoich dokumentów (miałam standardową legitymację i ISIC). Na szczęście, kiedy podawaliśmy je wszystkie razem, nikt się nie zorientował, że na dwóch jest ta sama osoba. Sprawdzali tylko daty ważności.
Erechtejon i kariatydy znane z lekcji historii
Uwaga, ciekawostka - są to kopie, natomiast oryginały można zobaczyć w Muzeum Akropolu

Stoa Attalosa i jedna z rzeźb tam wyeksponowanych

Obiad zjedliśmy w barze po drodze, próbując zamówić wszystko po taniości. Nie obyło się jednak bez zgrzytów, ponieważ na tablicy z cenami właściciel chytrze umieścił mały, ledwo widoczny dopisek, więc niektórzy musieli zapłacić więcej niż się spodziewali, przez co poczuli się oszukani. 

Nie dowiemy się, czy byliśmy jedynymi osobami, które zrozumiały tę informację opacznie, czy może było to zagranie z premedytacją. Faktem jest, że w greckiej stolicy było widać kryzys. Kiedy szliśmy ulicą, większość witryn była zasunięta roletami tak, że wiadomo było które sklepy są od dawna nieczynne. Z powodu braku wyobrażenia na temat Aten, byłam trochę zaskoczona ich architekturą. Zabudowa jest monotonna i jednolita, w bardzo podobnych kolorach, a budynki mają średnio po 5 pięter. Nie zobaczy się tutaj wysokich wieżowców, ponieważ teren jest aktywny sejsmicznie. Myślę, że tak powinno zostać, by nic nie przysłoniło wzgórza Akropolu górującego nad miastem. 

W drodze powrotnej zajrzeliśmy jeszcze na plac pełen ludzi, by trochę odpocząć i obejrzeć pokaz sztuki ulicznej, a później udaliśmy się metrem w stronę naszej noclegowni.
Fireshow
Metro ateńskie
Wesoły malunek w metrze
Kolejny wieczór spędziliśmy z radosną ekipą z domu podróżnika, tym razem na zewnątrz, gdyż opiekunki przybytku uznały, że jest zbyt głośno. Szwendaliśmy się od parku do parku, mając nadzieję, że trafimy na jakiś bar, czy dyskotekę, ale nic takiego się nie stało. Okazało się, że dzielnica, „rozrywkowa” jest dość daleko, a jakoś nie wszystkim chciało się płacić za taksówkę. Nie obyło się jednak bez przygód. 

UWAGA: Ten opis wywoła uśmiech czytelnika tylko jeśli będzie tak wstawiony jak my wtedy, albo brał udział w przytoczonych zdarzeniach. Przechodząc np. obok wejścia do metra, zobaczyliśmy kolesia ubranego w kamizelkę kuloodporną. Miał chyba też jakąś broń, albo granaty przy pasku. Jakoś tak śmiesznie się zrobiło. Do tego stopnia śmiesznie, że któreś z nas powiedziało w jego stronę „Excuse me, mister terrorist?!”, co wyjątkowo rozbawiło pozostałych. Gościu odwrócił się na chwilę i poszedł przed siebie, a my w drugą stronę.

Trochę dalej, w jednym z parków, dość małym, otoczonym ze wszystkich stron budynkami, natknęliśmy się na grupkę dzieci. Miały rower i chciały nam go sprzedać. Cena wywoławcza wynosiła jakieś 10€, ale interes wydał nam się baaardzo podejrzany. Widząc, że się wahamy dzieci opuściły cenę do 4€ i dały się karnąć Piotrkowi. Propozycja była kusząca i pewnie niektórzy do tej pory żałują tamtej decyzji, ale wtedy najbardziej odstraszyły nas podejrzane oczy, które obserwowały sytuację oddalone o jakieś 3 metry. Należały do dużo starszych Romów, co skłoniło nas do odwrotu. 

Następnego dnia opuściliśmy Ateny kierując się na wylotówkę komunikacją miejską, którą poradziła nam hitchwiki.

W kolejnym wpisie opowiem o skorpionie z Meteorów

2 komentarze:

  1. Mam nadzieję, że kiedyś też będę mógł przeżyć jakiś malowniczy poranek. Nie musi być w Grecji, ale przyznam, że byłoby miło powtórzyć Twój wyczyn. Muszę tylko zacząć wstawać wcześniej... znacznie wcześniej... :p

    OdpowiedzUsuń
  2. Gorąco polecam! :)
    Jest też drugie wyjście - można w ogóle nie iść spać :P

    OdpowiedzUsuń