W miarę zbliżania się
do granicy państwa ruch był coraz mniejszy, a gdy zaczęło się ściemniać,
zrezygnowaliśmy z dalszych prób autostopowania i poszukaliśmy miejsca na namiot. Było już
całkiem ciemno, kiedy rozbiliśmy nasz dom w pobliżu jakiejś fabryki w
miejscowości Florina, około 20 km od granicy grecko – macedońskiej. Naszym
celem na kolejny dzień było jezioro Ochrydzkie oddalone dokładnie o 106 km,
więc mieliśmy nadzieję, że do południa już będziemy relaksować się nad jego
brzegiem. Tak się jednak nie stało, ponieważ plany pokrzyżowała nam niedziela..
Najgorszy dzień tygodnia na łapanie stopa w połączeniu z bardzo mizernym ruchem
na granicy sprawił, że trzy godziny szliśmy prawie pustą drogą. Humor
poprawiały nam krzaczki jeżyn rosnące obok, dzięki którym mogliśmy nieco
urozmaicić sobie dietę.
|
Krajobraz po drodze |
|
Po trzech godzinach, dopiero w taki sposób udało nam się zatrzymać samochód.. |
Około południa dojechaliśmy do jakiegoś większego miasteczka, gdzie zrobiliśmy dłuższą przerwę
na zupki chińskie. Miły pan z pobliskiej budki poratował nas gorącą wodą, a
potem wypiliśmy u niego przepyszną i przetanią lemoniadę. Macedonia okazała się
najtańszym krajem jak do tej pory. Za półlitrowy kufel lemoniady zapłaciliśmy
lekko ponad złotówkę. W Grecji musielibyśmy dać pewnie euraska.. Od miłego pana
dostaliśmy też po nektarynce. Miasto było na tyle duże, że postanowiliśmy
skorzystać z transportu publicznego, by wydostać się na wylotówkę. Było
strasznie gorąco, a dalsza podróż nadal przebiegała bardzo wolno. Do
upragnionego jeziora udało nam się dotrzeć dopiero przed szesnastą. Tylko ja odważyłam się
wejść do zimnej wody, a moi towarzysze poszli spać. Okazało się, że nad
brzegiem jeziora nie jest tak gorąco jak wszędzie do tej pory, więc trzęsąc się
z zimna przykryłam się kocem i poszłam w ślady moich kompanów.
Po drzemce
stwierdziliśmy, że po tak trudnej podróży zasłużyliśmy na drinka, więc
poszliśmy do baru nad brzegiem jeziora i zamówiliśmy trzy razy long island z
kolorowymi parasoleczkami. W pobliskich krzakach znaleźliśmy miejsce, w którym później rozłożyliśmy namiot, ale na razie tylko zostawiliśmy tam rzeczy i poszliśmy na wieczorny spacer po pięknym, starym mieście
Ochryda (wersja Ohrid brzmi jednak o wiele ładniej). Może to przez dzień tygodnia, ale deptaki były tak zatłoczone, jakby
każdy turysta wpadł na ten sam pomysł co my. Znaleźliśmy bankomat,
rozejrzeliśmy się za punktami, które sprawdzimy dokładniej kolejnego dnia,
trochę potańczyłyśmy z Anią w jednym barze i wróciliśmy do bazy.
|
Macedońskie dinary |
Na kolejny dzień zaplanowaliśmy
intensywne zwiedzanie. Dokładniej przyjrzeliśmy się klimatycznej zabudowie,
niestety dość nadgryzionej zębem czasu, wdrapaliśmy się na twierdzę by
podziwiać panoramę miasta i widok na jezioro, a potem odwiedziliśmy jedno z
najbardziej charakterystycznych miejsc w Macedonii, widniejące prawie w każdej
ofercie turystycznej dotyczącej tego kraju - chodzi o świątynię na tytułowym zdjęciu. Chwilę wytchnienia złapaliśmy na plaży, jednak
woda była zniechęcająco zimna, więc długo w niej nie zostaliśmy.. oprócz
Piotrka. Przyszedł czas na obiad, na który zjadłam banana z lodami – a co,
wakacje są, wolno mi! :) Ania i Piotrek wzięli pizzę.
|
Widok z twierdzy cara Samuela |
|
Widok z twierdzy cd. |
|
Budynki starego miasta mają się nie całkiem dobrze.. |
|
Łódka z dawną macedońską flagą i stare miasto w tle |
Po posiłku zrobiliśmy
sobie sjestę na trawce w pobliżu jeziora. Około dwie godziny leżeliśmy na kocu,
aż do zachodu słońca. Potem odnieśliśmy rzeczy i poszliśmy poszukać dyskoteki.
Długo chodziliśmy po starym mieście, pytaliśmy ludzi gdzie tu można potańczyć,
zjedliśmy na kolację wielkie burgery, a gdy już wracaliśmy, natknęliśmy się na
super imprezę. Klub chyba świętował urodziny, wszyscy w środku – oprócz nas –
byli ubrani bardzo elegancko, ale nikt nie tańczył.. do czasu, aż z Anią nie
zawładnęłyśmy parkietem. Trzeba dodać, że muzyka była cudowna, bałkańska, grana
na żywo, wręcz doskonała – trąbki, gitary i covery najlepszych utworów. Piotrek
nie podzielał naszego entuzjazmu i siedział przy stoliku, za co nagrodzony
został tortem. Zasnęłyśmy tej nocy zmęczone, ale szczęśliwe. Zdecydowaliśmy, że
następnego dnia ruszymy dalej, do Albanii, jednak nasz pobyt w Macedonii miał
się skończyć inaczej, acz niemniej pozytywnie.
Wstaliśmy, kiedy słońce
było już dość wysoko nad horyzontem. Droga na wylotówkę trochę nam zajęła, a na
miejscu okazało się, że mamy towarzystwo. Para autostopowiczów, również
Polaków, też łapała na tej samej drodze, więc ustawiliśmy się tak, żeby sobie
nie przeszkadzać i czekaliśmy. Po 10 minutach ktoś ich podwiózł, a my dalej
czekaliśmy. Minął jakiś czas i zatrzymał się mężczyzna w kowbojskim kapeluszu.
Kiedy wsiedliśmy, rozmawiał z nami z amerykańskim akcentem, więc z ciekawości
zapytałam, gdzie go nabył. Powiedział nam, że jest Macedończykiem, ale
studiował w Stanach i tam też przez parę lat pracował. Jego studia opłacone
zostały z kredytu, do którego spłaty zobowiązał się po studiach, ale miał dosyć
pracowania na kogoś, więc wrócił do Europy, zostawiając w Ameryce
nieuregulowane rachunki. Zaprosił nas do siebie na kawę i zaproponował, że
później nas odwiezie, a my nie zastanawiając się długo przyjęliśmy propozycję
mając w głowach szansę na normalny prysznic.
Kiedy dojechaliśmy,
byliśmy w lekkim szoku, bo przed domem rosło coś, czego się tu nie
spodziewaliśmy. Do tej pory myślałam, że ta roślina rośnie gdzieś w Azji, ale
okazało się, że nie tylko tam. Ta informacja była największym szokiem całej
wyprawy, ponieważ okazało się, że w Macedonii rośnie… kiwi. Przed wejściem do
domu stał wielki stelaż, podobny do tych na winorośle, a po nim wspinały się
pnącza. Z pomiędzy górnych rurek zwisały małe, owłosione owoce. Ja też chcę
takie przed domem! (za raz obok drzewka mango) :P
|
Egzotyczna Macedonia |
W domu nie było nikogo
oprócz mamy naszego gospodarza, której nawet nie widzieliśmy, tylko słyszeliśmy
jak krząta się na parterze. Kierowca zaprosił znajomego, zaparzył nam bardzo
dobrej kawy, poczęstował rakiją, a potem dał zapalić coś, co nie było
papierosem. Zrobiło się bardzo wesoło, dostaliśmy zaproszenie na noc z
propozycją porannego odwiezienia na wylotówkę, co przyjęliśmy z
entuzjazmem, bo przecież Albania nie ucieknie.
W ten sposób
spędziliśmy bardzo miły dzień, zostaliśmy poczęstowani sałatką z przepysznych,
słodkich pomidorów prosto z krzaczka, a potem pojechaliśmy jeszcze do sklepu i
nad wodę. Najpierw spędziliśmy czas przy jakimś barze, w którym rzekomo
siedziało kilka modelek, a potem przenieśliśmy się w bardziej dziki zakątek i
tam, trochę wstyd się przyznać, ale cała nasza trójka poszła spać. Gospodarz
nie wyglądał jednak na urażonego.
Słońce już zachodziło,
więc wróciliśmy do domu i zostaliśmy poczęstowani kolacją. Potem jeszcze jedna
kolejka niepapierosów przy amerykańskim filmie (filmy na Bałkanach są
wyświetlane w oryginale, z napisami, co ułatwiało nam oglądanie) i pora spać.
Spanie na łóżku po tak długiej przerwie było bardzo przyjemne.. w sumie to była
jedyna noc w czasie całej wyprawy, podczas której spaliśmy na czymś bardziej
miękkim niż trawa.
Rano zostaliśmy
odwiezieni na wylotówkę i zaciekawieni co nas czeka w najdzikszym kraju Europy,
wystawiliśmy tabliczkę z napisem Albania.
|
Ohrid |
|
Polski akcent :) |
|
Nie mam pojęcia o co tu chodzi, ale grafika jest wspaniała |
|
Zapraszam na kolejny wpis - o Albanii! ;) |
Jaki polski akcent? Przeciez to wloski fiat...
OdpowiedzUsuńMarka fiat jest włoska - racja, ale 3/4 maluchów wyprodukowana została w Polsce :)
UsuńPoza tym kiedyś polskie ulice były pełne właśnie tych samochodów, dlatego myślę, że nie tylko mnie mogą kojarzyć się z naszym krajem.
Pozdrawiam ;)