środa, 17 stycznia 2018

Teneryfa: 2. Laguna w górach


      Usiedliśmy na wielkich kamieniach nad brzegiem i urządziliśmy sobie ucztę. W menu pojawił się długo dojrzewający ser, bagietki, wino i ciastka. Temu wszystkiemu smaku dodawało wolno zachodzące za naszymi plecami słońce.


⇽Poprzedni wpis




Gdy zrobiło się ciemno, zaczęliśmy rozkładać namiot, co zajęło nam dłuższą niż zazwyczaj chwilę. Pewien pan przyszedł do nas proponując nam pożyczenie latarki, ale grzecznie za nią podziękowaliśmy. Przyzwyczailiśmy oczy do ciemności i nie potrzebowaliśmy dodatkowych źródeł światła.

Niepokoił nas porywisty wiatr wiejący od strony lądu, więc szukaliśmy odpowiedniego ułożenia dla naszego schronienia. Zabezpieczyliśmy kamieniami rogi tropiku uznając, że to jest wszystko co możemy zrobić nie mając śledzi i położyliśmy się dość wcześnie planując równie wczesną pobudkę.



W nocy wyraźnie słyszeliśmy odgłosy fal rozbijających się o brzeg. Ich donośny hałas momentami sprawiał wrażenie, że namiot zostanie za chwilę podmyty wodą. Z kolei wiatr trzepotał zewnętrzną warstwą tak mocno, że w pewnej chwili dla własnego spokoju wyjrzałam na zewnątrz, żeby sprawdzić, czy nadal wszystkie rogi są przyczepione. Na szczęście tej nocy nasz biwak nie dał się pokonać sile żywiołów.



Obudziłam się pierwsza, co nie zdarza się często. Na nogi postawiła mnie przemożna chęć obejrzenia wschodu słońca, ale kiedy wygramoliłam się z namiotu, niebo było już całkiem jasne, a powietrze jeszcze dość chłodne. Poszłam się przejść w stronę czarnych plaż napawając się widokiem palm i subtelnym szumem wody.






Było już grubo po dziewiątej, kiedy zebraliśmy manatki, zjedliśmy śniadanie i byliśmy gotowi do dalszej drogi. Na szczęście żaden przedstawiciel władzy nie musiał nas wyganiać. Poszliśmy na wylotówkę bez sprecyzowanych planów. W zależności od tego, gdzie jechałby następny kierowca, brałam pod uwagę co najmniej trzy opcje: piramidy w Guimar, Candelarię lub Santa Cruz.




Los zesłał nam kolejną kobietę, która przeprowadziła się na wyspy z Ameryki Południowej. Wenezuelka mieszkała już 10 lat w San Cristóbal de La Laguna i właśnie tam nas zabrała. Miasteczko znajdujące się blisko stolicy wyspy, ale w górach, zrobiło na nas bardzo duże wrażenie. Przez swój kolonialny charakter kojarzyło mi się z Peru, a uroku dodawały mu rozwieszone wszędzie świąteczne ozdoby.






Zupełnym przypadkiem, oglądając niezwykłą wystawę rzeźb w pewnym ogrodzie, natknęliśmy się na bardzo sympatycznego człowieka mówiącego płynnie po angielsku. Krzysiek zaczął z nim rozmowę i szybko okazało się, że nie tylko jest autorem dzieł, które oglądałam, ale też pochodzi z Polski i przypomnienie ojczystego języka będzie dla niego przyjemnością.


W tym budynku spotkaliśmy naszego przewodnika


Oprócz tego, że oprowadził nas po mieście i pokazał najtańszy sklep, próbował też targować się dla nas o cenę w hostelu, który braliśmy pod uwagę jako miejsce noclegu. Dowiedzieliśmy się też od niego, że na południu wyspy znajdziemy idealne dla nas miejsce – plażę, na której mieszkają hipisi.


Ta konstrukcja powstała chyba tylko po to, żeby schować brzydotę elektryczności



Zrobiło się późno i nie chciało nam się tego dnia już nigdzie jechać, więc pożegnaliśmy się z naszym przewodnikiem i zakwaterowaliśmy się w poleconym przez niego hostelu, za który zapłaciliśmy 15€ od osoby, czyli normalną cenę. Wybraliśmy się na zakupy, a po kolacji poszliśmy ponownie na spacer po mieście. Tym razem mogliśmy podziwiać świąteczne oświetlenie w całej okazałości.







Mieliśmy szczęście trafić na bar, który w środy oferował każde tapas po 1€. Tym miłym akcentem zakończyliśmy naszą przechadzkę i wróciliśmy do hostelu, gdzie po umiarkowanie ciepłym prysznicu i obejrzeniu hiszpańskiej bajki w telewizji, zasnęliśmy na bardzo wygodnym łóżku.

CDN.








Za tydzień zwiedzimy Santa Cruz ;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz